na dobry początek udało nam się dopaść pusty przedział w nocnym pośpiechu. już zapowiadało się, że trasę do warszawy spędzimy w wagonie bez prądu i to w towarzystwie dwóch dziewcząt, które na hasło wódka zareagowały zniesmaczonym skrzywieniem usteczek (i którym zdaje się przeszkodziłyśmy w bardzo poważnej rozmowie o związkach), ale na szczęście przeszedłszy się w te i we wte znaleźliśmy sobie o wiele lepszą miejscówkę. w pociągu spędziliśmy trzy godziny na wesołych hulankach, a kolejne trzy walczyliśmy o terytorium oraz o w miarę wygodną pozycję spoczynku. sam proces spania utrudniały wąskie fotele dzielone na ilość i masę ciał zajmujących przedział, rażące światło z korytarza, niska temperatura, zapachy co niektórych skarpetek oraz pogniecione lub zdrętwiałe członki. w końcu do zachmurzonej stolicy dojechaliśmy z prawie godzinnym opóźnieniem i czym prędzej udaliśmy się na zasłużony odpoczynek do mieszkania na broniewskiego. po południu zaś odwiedziliśmy księgarnię na zachęcie(ograniczyliśmy się do księgarni, bo ekspozycja pawlaka jakoś nas nie zachęciła), przeszliśmy się po nowym świecie gdzie odbywały się jakieś pokazy mody dla spragnionych wrażeń weekendowych turystów, zjedliśmy, napiliśmy się, wybałuszyliśmy oczy na warszawskie ceny i rachunki z wliczonym kosztem serwisu oraz odkryliśmy kultową panią naleśnikową i kultowe naleśniki z parówką, serem i grzybami serwowane z okienka – w kultowym rożku wafelkowym. wieczorem chętni dokańczali zapas alkoholu i resztkę kanapek z podróży. następnego dnia dojechał kula, z którym wybraliśmy się na pragę, czyli do lumpekslandii, a stamtąd wpakowaliśmy się w autobus i pojechaliśmy na lotnisko.
we francji zaś piliśmy hektolitry drogiego i taniego wina, z butelki i kartonu, na śniadanie jadaliśmy kruasanty i świeżą bagietkę, piliśmy świeży sok ze szklanej butelki, grywaliśmy w cluedo, dokształcaliśmy się w zakresie sztuki współczesnej, korzystaliśmy z darmowych seansów kinowych, obejrzeliśmy mój nowy ulubiony film (fix), konsumowaliśmy ciacha na dachu (naszym byłym wagarowym spocie), żarliśmy u najlepszego chińczyka świata, degustowaliśmy tarte flambee, w tawernie tequilę piliśmy za pół ceny – zniżka specjalna od szefa lokalu, poszło chyba z siedem kolejek, a następnego dnia kiedy zachciało nam się powtórki, lionel machał do mnie pustą butelką i oznajmił, że wszystko wypiliśmy – także wrażenia przeważnie alkoholowo-kulinarne. niestety nie zaliczyliśmy żab ani ślimaków, ku rozpaczy kuli. za to ku naszej uciesze, nakupowałyśmy sobie z dziewczynami mnóstwo dupereli w emausie (ja: cztery paski, parę kozaków za jedno euro, spódnicę za dwa i pół, ptaszka, drewniane jojo i plastikowego actionmana dla kasi). a ostatniego dnia wybraliśmy się w góry, gdzie uzbieraliśmy całkiem niechcący dwa pełne kaptury (mój i zosi) grzybów, a zdzicha kopnął prąd od pastucha – kara za gest czułości wobec pasącego się osła.
a w pociągu okazało się, że mam zbyt spięte policzki i nie potrafię robić tak jak kaczor donald, chociaż starałam się bardzo. podobno za słabo ruszam policzkami a za bardzo głową, czy szyją, czy jakoś tak.